Górny Śląsk - część 1 (Moszna)

I znowu wracamy na Śląsk. Tyle że tym razem nie na Dolny Śląsk, o którym już sporo napisaliśmy, a na równie ciekawy Śląsk Opolski. Otóż jest tam pewien zamek, o którym koniecznie musimy napisać. Wiele razy obiecywaliśmy sobie że pojedziemy go zobaczyć, ale jakoś nigdy nie był nam jakoś po drodze. Jednak planując podróż na Maltę odkryliśmy, że ów zamek jest raptem 120 km od lotniska Katowice - Pyrzowice, z którego mieliśmy startować do Valletty, zatem nie mogliśmy sobie darować takiej okazji. I w ten sposób w końcu zobaczyliśmy zamek w Mosznie, o którym to będzie mowa w tym naszym wpisie.

To całkiem niestary zamek. Jest wręcz nieprzyzwoicie za młody, by nosić takie miano, no i nigdy też nie spełniał funkcji obronnych, dlatego też nazywany jest tu i ówdzie po prostu pałacem. Zatem ów pałac, czy też jak kto woli zamek, przez całe dziesięciolecia był niedostępny dla turystów, przez co tkwił w zapomnieniu gdzieś tam na uboczu szlaków turystycznych. Wystarczy spojrzeć na poniższe zdjęcia, by zrozumieć, jak wielka była to strata dla turystyki w Polsce. To rzecz gustu, ale osobiście uważam że to jeden z najpiękniejszych tego typu obiektów w Polsce. Kojarzy mi się nieodparcie ze słynnymi château w dolinie Loary, albo z bajkowymi zamkami Disneya. Później okazało się, że takie skojarzenie nie jest całkiem bezpodstawne. Zamek wzorowany był  na bawarskim Neuschwanstein, a ten z kolei zainspirował Disney’a- czyli określenie "zamek jak z bajki" jest tu całkiem adekwatne. 

 Po przekroczeniu bramy wjazdowej zamek zachodzimy nieco z boku, od oranżerii. Zapewne kiedyś droga do zamku prowadziła bardziej od frontu, ale nic to. Zamek od każdej strony prezentuje się wspaniale.  


Zamek jest zbudowany w moim ulubionym eklektycznym stylu, co zapewne sprawi, że będę trochę subiektywny głosząc wszem i wobec peany na temat tych starych murów. Ale czy znajdzie się ktoś kto z czystym sumieniem odmówi im urody? No, może zapaleni miłośnicy stylu romańskiego, albo lubujący się minimalizmie modernistycznym mogą dostać odruchów wymiotnych na widok tej lawiny ozdobnych detali architektonicznych, która się stacza na zwiedzającego ze wszystkich stron zamku, mogą też go nazwać kiczowatym potworkiem rodem z disneylandu, ale chyba większość ludzi (nawet takich, którzy historię architektury mają w lewej dziurce od nosa) uznają że "no ładne to jest". Zamkiem można się zachwycać, lub na nim psy wieszać, ale w każdym bądź razie żadnego człowieka wrażliwego na piękno widok tej budowli nie pozostawia obojętnym. 

Co do samego wspomnianego stylu eklektycznego, to opisywałem go przy okazji zwiedzania zamku Kliczków wybudowanego w podobnej stylistyce. (Dolny Śląsk - Część 7) Ale tym, którzy nie czytali jeszcze tamtego wpisu (albo tym, którym się nie chce czytać o tym zamku) nadmienię, że styl eklektyczny ma to do siebie, że łączy kilka różnych trendów architektonicznych istniejących jednocześnie obok siebie w obrębie jednego obiektu.

W tym przypadku zamek w Mosznej zaczął swe istnienie jako barokowy pałac wybudowany w XVIII wieku. Przepoczwarzać się w to, co obecnie widzimy, zaczął od pożaru, który strawił część pierwotnego pałacu w czerwcu roku pańskiego 1896. Stary pałac został odbudowany w pierwotnym kształcie, ale na tym nie poprzestano. W roku 1900 powstała część wschodnia w stylu neogotyckim wraz z oranżerią, a w latach 1911–1913 dobudowano skrzydło zachodnie w stylu neorenesansowym. 
Zatem mamy tu trzy różne style, z czego dwa są stylami historyzującymi. Po prostu od sasa do lasa. Od gotyku po barok. 

foto: Natalia K
Tył zamku. Po prawej stronie proszę wycieczki widzimy neorenesans, po środku barok, a po naszej lewej stronie neogotyk pełną gębą. Trzy style w cenie jednego zamku. Jak dla mnie świetny interes!     

Rzut oka na skrzydło neogotyckie z obowiązkowymi maswerkami, machikułami oraz ostrołukowymi oknami. 

Zbliżenie na krużganki ociekające nieokiełznaną wyobraźnią rzeźbiarzy zasilaną chyba bezdenną kiesą inwestora.


foto:odkrywajacslask.wordpress.com

 A teraz proszę wycieczki rzut oka na skrzydło neorenesansowe. 

foto:majazguciem.pl
Lew wygląda na smutnego.

foto:Agnieszka W

foto:Agnieszka W

foto:odkrywajacslask.pl
Ewidentnie gdy budowano zamek, gdzieś w promocji były wieżyczki. Tu nawet wieże mają swoje wieżyczki, na których wybudowano jeszcze więcej wieżyczek. Jest ich sumie 99. A czemu nie 100? Za 100 wieżyczek trzeba byłoby już płacić specjalny podatek i jeszcze utrzymywać garnizon wojska. Jak widać ilość wieżyczek była kiedyś wyznacznikiem progu podatkowego. A oficjalnie? Jest 99 wieżyczek bo tyle właśnie Tiele-Winckler posiadał majątków.

 Jedno ze zwierzy, które się przegryzło przez ścianę wieży. Jest takich zwierzaków na ścianach więcej. Od wypatrywania takich smaczków na elewacji zamku aż oczy zaczęły mi łzawić.  

I jeszcze więcej detali architektonicznych. Tu herb ostatnich przedwojennych właścicieli zamku - rodziny Tiele-Winckler, którzy rozbudowali zamek.


A'propos Tiele-Wincklerów. Zamek w Mosznej od XVIII wieku miał kilku właścicieli. Ale najbardziej znanym właścicielem jest Hubert von Tiele-Winckler z Miechowic, który nabył zamek od Heinricha von Erdmannsdorf w roku 1866, a także jego syn Franz Hubert, który rozbudował zamek po pamiętnym pożarze do dzisiejszych rozmiarów.

Co ciekawe, dziadek Franza Huberta, Franz Xavier Winckler, zaczął pracę jako prosty 16-sto letni górnik, który kopał w pocie i znoju srebro w tarnowskiej kopalni "Fryderyk", ale Winklerowie szybko z prostej rodziny górniczej poprzez odpowiednie ożenki i zaradność awansowali do tytułu hrabiowskiego i stali się posiadaczami olbrzymiego majątku, wiosek i kopalń. 

Można byłoby sprowadzić historię rodziny Tiele -Winckler do tych dwóch powyższych zdań i na tym poprzestać, ale jest ona na według mnie na tyle ciekawa, że nie mogę się powstrzymać, by się nie rozpisać trochę bardziej w tym temacie. 

Zatem dla miłośników telenowel rodem z XIX wieku poniżej wersja rozszerzona historii rodu Tiele - Wincklerów:

Franz Winckler był synem dzierżawców z Tarnowa (koło Ząbkowic). Po śmierci rodziców przerwał naukę, którą pobierał w Kłodzku i Nysie, i w 1816 r. przybył do Tarnowskich Gór, by w wieku 16 lat podjąć pracę górnika. Franz jako górnik pracował najpierw jako sztygar, wkrótce zaczął pełnić obowiązki pełnomocnika właściciela kopalni Franza Arezina, a po jego śmierci w 1831 r. został głównym zarządcą dóbr wdowy po Arzinie- Marii z domu Domes. Zaiście zawrotne tempo kariery mógłby ktoś powiedzieć, ale Franz jak się potem okazało dopiero się rozkręcał.

W roku 1826 r. ożenił się z Alwiną Kalide, córką inżyniera kopalni "Maria" w Miechowicach i siostrą słynnego rzeźbiarza Teodora Kalide'a. Miał z nią dwie córki- Valeskę oraz Marię. Ta ostatnia razem z matką padła ofiarą szalejącej w 1832 r. epidemii. Zatem dokładnie w trzy miesiące i jeden dzień po narodzinach córki Franz owdowiał, a w roku 1831 zmarł też pracodawca Franza. Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło.

Po śmierci Franciszka Aresina, Franz pocieszył bogatą wdowę, nieutuloną w żalu Marie (zwaną ze względu na urodę "Różą Śląską") na tyle skutecznie, że ta najpierw uczyniła go zarządcą całego majątku, a niecały rok później wyszła za niego za mąż. W ten sposób Franz stał się faktycznie współwłaścicielem majątku starszej od niego o 14 lat żony. W tamtych czasach był to prawdziwy skandal, po prostu mezalians! Jak tak można! Arystokrację bulwersowało, że kobieta z wyższych sfer poślubiła zwykłego zarządcę bez "von" przed nazwiskiem. 

Koronacją kariery Franza był rok 1840, kiedy to ten niegdyś prosty i biedny górnik otrzymał z rąk króla pruskiego tytuł szlachecki i herb. Dzieje Franza Xaviera Wincklera są chętnie i tendencyjnie eksponowane przez Niemców jako wzorzec rodowodu pruskiego bogacza. Bogacza, który z ubóstwa pracowitością, sprytem i lojalnością wobec władz doszedł do wielkiego majątku.

Niedługo się jednak cieszył tymi zaszczytami. Jedenaście lat później zginął w bardzo tajemniczych okolicznościach w Lublanie. Podwójna wdowa Maria Domes zmarła dwa lata później.




Jak dobrze się przyjrzymy, jest w herbie coś, co wygląda jak kątomierz. Kąt to po niemiecku "Winkel". Słowo dosyć podobne do nazwiska Franza Wincklera

Dziedziczką fortuny w wysokości sześciu milionów talarów była jego córka z pierwszego małżeństwa- Valeska, która 7 listopada 1854 r. wyszła za mąż za wspomnianego na początku tej opowieści pruskiego porucznika Huberta von Tiele. I w środowisku arystokracji rodowej znowu zawrzało, bowiem dzięki korzystnemu małżeństwu niezbyt bogaty pruski szlachcic uzyskał możliwość dysponowania ogromnym majątkiem. W miesiąc po ślubie, na mocy przywileju otrzymanego od księcia von Mecklemburg - Schwerin małżonkowie mogli połączyć swoje nazwiska i herby. Odtąd nazywali się von Tiele-Winckler. Tym sposobem nastąpiło połączenie dwóch rodów, z których żaden nie posiadał zbyt długich tradycji szlacheckich.

Ten właśnie herb widnieje na zamku. Hasło rodowe w dosłownym tłumaczeniu znaczy "mocny i prawdziwy", ale nie wiem do końca jak te słowa zinterpretować.   



Hubert był człowiekiem zapobiegliwym i sprytnym, a przy tym zręcznym przedsiębiorcą i organizatorem produkcji, toteż majątek żony pomnożył pięciokrotnie. W 1863 r. zakupił posiadłość Kujawy na Opolszczyźnie (okolice Prudnika), a w trzy lata później sąsiednią Mosznę oraz kilka okolicznych wsi. Był już tam niewielki piętrowy pałac zbudowany na planie prostokąta, wyniesiony według XVIII - wiecznych reguł barokowych założeń pałacowo - ogrodowych. Unikalny klimat Mosznej zapewne zrobił ogromne wrażenie na Hubercie, gdyż postanowił zmienić ją w pyszną siedzibę rodu. Z planów nic jednak nie wyszło. Nie dość, że pałacyku nie udało się rozbudować, to jeszcze spustoszył go pożar, który wybuchł w niezwykle tajemniczych okolicznościach w nocy 2/3 czerwca 1896 r. 

Hubert zmarł w 1893 r doczekawszy ośmioro dzieci: czterech synów, tj. Franciszka Huberta oraz Hansa Wernera i dwóch o nieznanych imionach, a także cztery córki - Helenę, Hildegardę, Klarę i Ewę. Majątek po Hubercie przypadł, zgodnie z zasadą majoratu, najstarszemu synowi - Franciszkowi Hubertowi. W 1895 wszedł on w szeregi arystokracji dzięki tytułowi hrabiowskiemu, nadanemu mu przez cesarza Wilhelma i jak już pisałem w rok później, po pożarze, odbudował on i rozbudował swoją siedzibę do obecnych rozmiarów i kształtu. Jako że Franciszek Hubert nie mógł się poszczycić rodowodem szlacheckim wywodzącym się od czasu paleolitu, więc chciał by zamek jako jego siedziba rodowa powalał na kolana swym przepychem i długo utrzymywał gości w tej niewygodnej pozycji. Zamek godny księcia miał sprawić, że nikt nie będzie kwestionował pozycji Tiele-Wincklerów, którzy jakby nie było byli nuworyszami wśród starych szlacheckich rodów Niemiec. 

Franciszek-Hubert chciał zaimponować szczególnie cesarzowi Wilhelmowi II, starając się za wszelką cenę ściągnąć go do Moszny. W tym celu Franciszek nie szczędził grosza i zamek powstawał w iście ekspresowym tempie. Zaledwie trzy lata wystarczyły, by zakończyć tę ogromną inwestycję. Zamek ma 365 pokoi (można codziennie przez rok spać w innym), 4,7 tys.m2 dachu i 8 tys. m2 powierzchni. Trzy lata to tak niewiarygodnie krótki termin budowy takiego olbrzyma jak na tamte lata, że ludzie po kątach zaczęli szeptać, że Franciszek duszę diabłu zaprzedał by tak szybko wybudować zamek. A że z Franciszka był niezły śmieszek, to jeszcze podsycał te ludowe bajania , każąc postawić statuetkę diabła wyeksponowaną na jednej ze ścian pałacu nieopodal zamkowej kaplicy. Cała wieś bała się tego diabła i wstydziła jednocześnie za to bluźnierstwo. Diabla postać przetrwała do II wojny światowej, a potem szybko ją zniszczono jako obrazę boską.

W końcu skromny Franciszek Hubert doczekał się zaszczytu podejmowania w gościnie władcy Niemiec, który wiedziony ciekawością przygalopował do Moszny zobaczyć te cudo, o którym wszyscy trąbią na salonach w Berlinie. Mogę sobie tylko wyobrazić te paniczne malowanie i czesanie trawy na zielono oraz polerowanie wszystkiego co się tylko dało wypolerować w zamku na wieść, że do Moszny jedzie sam cesarz Wilhelm z wizytą. 

No i się Wilhelm nadziwić nie mógł jak szybko powstało to dzieło budowlane. Ponoć zapytał: 
– Jak ci się udało tak szybko zbudować taki pałac?
– Panie, pomógł mi szatan. Odpowiedział mu Franciszek.
Jak widać Pan na Mosznie "trolował" nie tylko wieśniaków :-)

Tu zamieszkiwał na zamku diabeł. Ponoć jest nieźle wkurzony z powodu tej eksmisji.


Wilhelm II był jeszcze w Mosznie dwukrotnie, na polowaniach, z których jedno przeszło do historii tym, że podczas niego ustrzelono 2 839 sztuk zwierzyny. Ponoć część zwierzyny sprowadzono na tę okazję z afrykańskich kolonii Franciszka. Królem polowania został oczywiście sam cesarz, który chyba musiał użyć jakieś broni masowego rażenia albo przynajmniej ciężkiego karabinu maszynowego by tyle zwierzyny ustrzelić. Tak się szlachta bawi! :-) 

Później już ród Tiele-Winckler miał raczej pod górkę. Syn Franza Huberta, Claus-Peter, był najgorszym włodarzem majątku, bo w okresie międzywojennym przehulał część fortuny przodków. Rodzinny majątek prawie przegrał w karty, zadłużył, posprzedawał, co się sprzedać dało. Straszny lubieżnik z niego był, co rusz bałamucąc dziewki z majątku i mając po drodze trzy żony w dodatku. Umierając bezdzietny w 1938 roku na syfilis (a jakże by inaczej), pozostawił raczej złe wrażenie po sobie. Przed śmiercią usynowił swojego kuzyna, którego syn miał dziedziczyć majątek i tytuł hrabiowski. Jego rodzina mieszkała do końca wojny w Zamku Moszna, aż do momentu kiedy trzeba było uciekać przed nadchodzącą Armią Czerwoną.

To tyle w temacie historii rodziny Tiele-Winckle. Jeśli jeszcze nie usnęliście, to wracamy do samego zamku i jego historii.

Wojnę szczęśliwie zamek przetrwał nienaruszony. Niewiele się udało ostatnim niemieckim właścicielom wywieźć przed nadejściem Armii Czerwonej. Mało tego! Pod koniec wojny do rezydencji przywieziono meble i wystrój z pałacu Wincklerów w Berlinie. Gdy do Moszny wkraczali Rosjanie to olbrzymia sala jadalna wypełniona była po brzegi skrzyniami ze wszelakimi dobrami. Więc tym większą mieli uciechę radzieccy żołnierze mając co grabić i niszczyć. Na przykład ściany dzisiejszej kawiarenki, a dawniej salonu i poczekalni, pokrywały olbrzymie gobeliny, które czerwonoarmiści zgodnie z relacjami świadków pokroili na kawałki i użyli jako okrycie końskich siodeł. W późniejszych czasach to, czego nie rozkradli Rosjanie, trafiło w większości do muzeum w zamku w Pszczynie. 

Choć wyposażenie zamku zostało rozkradzione to jednak nadal jest tutaj co oglądać- sztukaterie, boazerie, kominki itd., itd. Zresztą sami oceńcie. 

SALON
Według mnie salon to najbardziej reprezentacyjne pomieszczenie w zamku, pełniące kiedyś rolę poczekalni dla gości, klatki schodowej oraz salonu dziennego, gdzie przy kominku siedząc w głębokich fotelach z cygarem w jednej dłoni i kieliszkiem w drugiej  prowadziło z gośćmi swobodne rozmowy o wszystkim i o niczym. 
foto:goodpoland.com
Dziś salon pełni rolę kawiarenki zamkowej. 

Salon przed 1945 rokiem. Widać na ścianach porozwieszane gobeliny, które później chroniły tyłki czerwonoarmistów przed otarciami. Olbrzymi żyrandol również nie przetrwał gości ze wschodu. 

Zwraca uwagę spory kominek, nad którym również wisiał kiedyś wspaniały i ogromny gobelin. Kominek ten to jeden z 33 kominków, które się znajdują w zamku. I niestety jedyny działający. 

Jeden z lwów zdobiących kominek. Szlachta mała jaką niezrozumiałą słabość do tych kotów.
foto:Anna F
Piękny przykład snycerki, która przywodzi na myśl styl angielski. 

Galeria nad dawnym salonem. 

 I kasetonowy sufit zdobiony w wzór sznurowy, o którym się już rozwodziłem we wcześniejszych wpisach. 



W pierwotnej wersji pomieszczenie to zaprojektowane przez Wilhelma Kimbla miało posiadać arkadowy krużganek obiegający je całe naokoło, ale projekt nie został zaakceptowany przez Franza Huberta. Może to i dobrze.


GABINET, CZYLI POKÓJ PANA 
Jest to drugie moim skromnym zdaniem pod względem reprezentacyjności pomieszczenie w zamku. Wyczuwa się w nim potęgę i bogactwo jakie stały za rodem Tiele-Winckler. Po wejściu do pomieszczenia przez bogato rzeźbione dwuskrzydłowe drzwi myśleliśmy, że jest to jedna sala, ale parę metrów dalej ukazała się nam jej druga część, w której to przesiadywał Hrabia. Zatem gabinet przypomina swym kształtem litrę L i ma trzy poziomy. Pan Hrabia w swej łaskawości decydował, czy konkretny interesant ma być trzymany w najniższej części gabinetu (tutaj mieli szansę rozmowy tylko z sekretarzem zajmującym się tymi, których hrabia nie chciał widzieć osobiście), w tej nieco wyższej, czy może dostąpi zaszczytu spotkania na najwyższym poziomie. Słońce do gabinetu wpada przez wielkie ostrołukowe okna, które w swej górnej części są zdobne w witraże. Ulubionym zajęciem Tiele-Wincklerów było polowanie, zatem nic dziwnego, że i owe witraże przedstawiają motywy związane z myślistwem. Myśliwi, psy i zwierzyna łowna przewija się wszędzie. Wśród witraży z kwiatami odnajdziemy dwa aniołki z napisami informującymi o wykonawcy (A. Luthi, FRTaM, czyli Frankfurt nad Menem) i dacie, kiedy wykonano zlecenie (1900 rok). Nawet gobeliny dawniej tu wiszące przedstawiały widoki myśliwskie.
foto:majazguciem.pl
Jeden z witraży. Dolne partie okna zapewne też były oprawione w szkło witrażowe. 
foto:castles.today/pl
Pierwsza część gabinetu.
   
Tak to pomieszczenie wyglądało kiedyś.
foto:majazguciem.pl
Zwraca uwagę bogato rzeźbiony portal. Kolumny portalu ozdobione są pnącymi się winoroślami z gronami i amorkami czyli tzw. putto. Artysta najwyraźniej wziął sobie za punkt honoru, by nie zostawić na tej futrynie ani jednego wolnego miejsca bez jakiegoś rzeźbienia. 

A po prawej stronie od ozdobnego portalu znajduje się marmurowy kominek. I znowu ten powtarzaczy się wzór sznurowy tak modny w XIX wieku.


foto:Anna M
Główna część gabinetu. To tu urzędował pan zamku. 

Biurko hrabiego. Po obu stronach biurka były lwy. Ale uciekły. Dobrze że biurko zostało.

Widok na główne miejsce pracy Franza Huberta z innej perspektywy i z innych czasów. Lwy jeszcze na swoich miejscach. Na biurku znajdowały się zdjęcia rodziców Valeski i Huberta a także dzieci i żony. 

Po prawej stronie od biurka znajduje się wnęka, gdzie umieszczono drugi kominek. Nad kominkiem zawieszono duże lustro w ramie zdobionej w podobnym stylu, jak portal drzwi wejściowych, o którym pisałem wyżej. Niegdyś stał tu  mały stół oraz wygodna kanapa na której siadywał hrabia tocząc rozmowy z tymi którzy dostąpili tego zaszczytu.


BIBLIOTEKA
To, co najważniejsze w bibliotece, czyli księgozbiór nie przetrwało. Rosjanie po wkroczeniu do zamku wyrzucili przez okna wszystkie książki na jeden wielki stos i spalili. Nienawiść do języka niemieckiego i czcionki gotyckiej była u nich olbrzymia. Ale czy można się im dziwić? Dziś to nadal biblioteka tyle że wiejska.    

Biblioteka przed degermanizacją. Widoczne na tym zdjęciu neogotyckie szafy zostały przeniesione do gabinetu. Zniknęło też duże biurko, fotele, stolik i obraz Franza Huberta z jego ulubionym koniem. 


foto:zamek-moszna.pl
To samo pomieszczenie dziś. Już nie robi takiego wrażenia jak na poprzednim zdjęciu. Sufit choć w niezłym stanie, razi tu i ówdzie ubytkami.  
POKÓJ POD PAWIEM 
Pokój urządzony w stylu rokoko. Czyli kolejny styl architektoniczny, który spotkamy w zamku. Prawdziwa wędrówka poprzez historię architektury. Dawniej to pomieszczenie było nazywane salą lustrzaną (lub konferencyjną). To tutaj damy stroiły się tuż przed balem. Lustra się stłukły (oczywiście same się nie stłukły, ale ileż można pisać o złych Rosjanach), zatem zastąpiono je ściennymi malowidłami ze wszelakim ptactwem.
foto:Inforobert

 foto:Inforobert

foto:majazguciem.pl
A o to i umieszczony nad drzwiami Paw, od którego nazwę wzięła sala.

I tak mógłbym tu opisywać pomieszczenie po pomieszczeniu, wszak jest jeszcze piękna jadalnia, kaplica zamkowa, krypta. itd. itd. Ale przecież powstałaby z tego gruba książka, która by uśpiła każdego, zatem zapraszam wszystkich do przejechania się do Moszny i samodzielnego okrycia wspaniałości tej perełki architektury. 

Po wojnie zamek trafił w ręce Służy Bezpieczeństwa która urządziła w nim ośrodek treningowy. Strach pomyśleć, co oni w nim trenowali. W roku 1948 z części zabudowań gospodarczych urządzono państwową stadninę koni, która jest tam do dziś. Po SB zamek był użytkowany przez różne instytucje państwowe, aż w roku 1972 na stałe przejęło go Państwowe Sanatorium Psychiatryczne w Branicach, które w Mosznie ulokowało sanatorium dla nerwowo chorych. W 1996 roku zamek stał się siedzibą Publicznego Zakładu Opieki Zdrowotnej zajmującego się terapią nerwic. Z czasem zaczęto też udostępniać go zwiedzającym i o zamku zaczęło się coś pisać, coś mówić, gdzieś pojawiły się jakieś zdjęcia. Zamek powoli zaczął wychodzić z cienia i stawał się atrakcją turystyczną. W końcu w roku 2013 Centrum Terapii Nerwic przeniosło się nieopodal do nowego budynku, oddając zamek samorządowi województwa opolskiego.

Dziś zamek, częściowo wyremontowany, służy za hotel. Każdy może przyjechać, wynająć pokój i odbyć wraz przewodnikiem wycieczkę po zamkowych pokojach.

Na szczęście hotelowe pokoje są utrzymane w pałacowym stylu i każdy może się poczuć prze chwilę jak pan na zamku.
  

My zwiedziliśmy zamek dwukrotnie. Za pierwszym razem trafiła nam się przewodniczka, która chyba po całym dniu już miała dosyć opowiadania o historii zamku i chciała szybko wrócić do domu. Za to za drugim razem oprowadzał nas chłopak, który ewidentnie żyje tym zamkiem i bardzo chciał nas zarazić swoją pasją do tego obiektu. Zatem jakość zwiedzania zależy od szczęścia, na kogo trafisz. Ale nawet gdyby przewodnik mówił po mandaryńsku albo wcale nie mówił, to i tak czerpalibyśmy pełnymi garściami przyjemność ze snucia się po zamku po skrzypiących podłogach pamiętających Franza i jego potomków. 


I na koniec jeszcze garść dodatkowych ciekawostek o zamku i nie tylko. 


- W pałacu funkcjonowała winda. Windę wyprodukowała i zamontowała firma Unruh & Liebig z Lipska działająca na rynku od 1887 do 1945 roku. Windę zamontowano prawdopodobnie w latach 1899-37, ponieważ wtedy to właściciele Unruh & Liebig zostali współwłaścicielami firmy Peniger Maschinenfabrik und Eisengiesserei AG, wymienionej również na tabliczce umieszczonej na windzie. Ponoć na windzie leży klątwa. Dźwig nie jeździ od śmierci Huberta von Thiele-Wincklera A to była jego osobista winda. Winda wjeżdżała do jego prywatnego apartamentu i biblioteki. Podobno jak mówią Tiele-Winckler z diabłem cyrograf podpisał, że ten diabeł po jego śmierci nie dopuści, by winda przewiozła choć jeszcze jedną osobę. Ponoć próbowano ja parę razy uruchamiać, ale zawsze się kończyło się to źle dla fachowców. A winda jak stała tak i stoi do dziś.
Także w skrzydle zachodnim znajdowała się winda z 1913 roku, lecz została ona zastąpiona nowym urządzeniem w latach 60. XX wieku.

- Jak zamek to i duchy. Jedna z mrożących krew w żyłach opowieści związana jest z angielską guwernantką, która prosiła, by po śmierci mogła spocząć na wyspie. Miała na myśli oczywiście Anglię. Tymczasem Wincklerowie poskąpili grosza na drogi transport zwłok guwernantki i pochowali ją na wyspie, ale w pałacowym parku. Od tamtej pory guwernantka chodzi i straszy wkurzona na Winklerów. Jest też duch służącej-samobójczyni. Legenda mówi, że wspomniany wcześniej pan na zamki i straszny lubieżnik Claus-Peter pasjami uwodził służące. Jedna z nich zaszła w ciążę, a gdy arystokrata odmówił uznania dziecka, z rozpaczy powiesiła się w parku. Trochę to stoi w sprzeczności z faktem że Claus-Peter nie mógł mieć dzieci, ale duch jest, zatem kto go tam wie. 

- Zamek w Mosznej otacza ponad 100-hektarowy park, sam w sobie będący dziełem sztuki, o którym można pisać i pisać. Zgodnie z założeniami projektantów park ma charakter krajobrazowy. To znaczy że pozbawiony ścisłych granic łączy się z otaczającymi go polami, łąkami i lasem. Park słynie przede wszystkim z Azalii i corocznie na wiosnę odbywa się w zamku festiwal kwitnących azalii. 

- W całym zamku można spotkać obrazy kobiety w iście pańskich pozach i kreacjach. To ponoć hrabianka- daleka krewna dawnych właścicieli która odwiedziła dawną posiadłość rodową Wincklerów i postanowiła obdarzyć zamek 15 czy 20 obrazami z sobą w roli głównej. Nie wiadomo co bardziej "podziwiać"- wyszukany smak artystyczny obrazów czy też miłość własną hrabianki :-)

foto:redyforbording


A na sam koniec musimy się pożalić, że większość zdjęć, które zrobiliśmy w zamku, Moszniański diabeł ogonem nakrył i pisząc artykuł musieliśmy głównie korzystać z domeny publicznej. Ale wrócimy jeszcze do zamku w Mosznie i tym razem zrobionych zdjęć będziemy pilnowali jak oka w głowie. 



Komentarze

  1. Aż mi się przypomniał dowcip o kupowaniu 999 bułek... Kto bogatemu zabroni. A z innej beczki - do jakiego gatunku należy zwierzę z ostatniego zdjęcia?

    OdpowiedzUsuń
  2. Zamek w Mosznej, a nie w Mosznie :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Dolny Śląsk - część 1 (Kłodzko)

Niemcy- część 2 (Drezno)