Albania - część 2 (Saranda)
Pamiętacie naszą opowieść o stolicy Albanii Tiranie i nadmorskim Durrës (TUTAJ)? Dzisiaj przemieszczamy się na południe tego kraju i zaglądamy do położonej nad Morzem Jońskim Sarandy (alb. Sarandë), jednego z miast, które pretendują do nazwy nadmorskiego kurortu i sprawdzamy, jak jest w rzeczywistości: turystyczny egzotyczny raj czy wręcz przeciwnie?
Pierwsze wrażenie z Sarandy to przepiękne błękitne morze.... i morze betonu. Buduje się tutaj dużo, aby wykorzystać turystyczny boom, który od kilku sezonów zupełnie niespodziewanie objął Albanię. Każdy chce mieć dla siebie kawałek tego tortu, wskutek czego miasto rozrasta się jak szalone. A jeszcze sto lat temu była tutaj tylko malutka osada rybacka licząca niewiele ponad stu mieszkańców! Po drugiej wojnie światowej miasto liczyło półtora tysiąca mieszkańców, za to obecnie do ponad 30 tysięcy miejscowych doliczyć trzeba lekko licząc drugie tyle turystów przewijających się przez Sarandę w sezonie.
Miasto leży nad samym morzem, na wapiennych dosyć stromych stokach, przez co prawie nigdzie nie jest płasko- gdziekolwiek by się szło, droga prowadzi albo do góry, albo z górki, a całość przypomina ogromny tort z wieloma warstwami. Klimat jest tutaj łagodny, zimy "na plusie", a latem temperatury grubo ponad 30 stopni Celsjusza. My zawitaliśmy do Sarandy pod koniec czerwca, kiedy ostre słońce wręcz lało się z nieba, lub alternatywnie gwałtowne burze w połączeniu z parowaniem mokrej ziemi dawały wrażenie lekkiej sauny.
Na jakie atrakcje możemy tutaj liczyć? Wiadomo, numer jeden to plażowanie. W samym centrum urządzony jest deptak, a przy nim główna miejska plaża. W ciągu dnia jest ona raczej zatłoczona i głośna, spodoba się jednak tym wszystkim, którzy chcą mieć blisko do knajp, kawiarenek, pubów i dyskotek, łatwo jest też tutaj znaleźć rozrywki dla dzieci. W okolicach tej promenady koncentruje się też całe życie sklepowo-bazarowe. Z prawej strony głównej plaży ulokowany jest port, do którego przybijają wodoloty i wycieczkowce (stąd też można dostać się na greckie Korfu- do tego tematu jeszcze wrócimy w jednym z kolejnych wpisów, bo opcję tę osobiście przetestowaliśmy). Dalej w obie strony ciągną się dziesiątki małych lub większych hoteli i hotelików, z których właściwie każdy posiada dostęp do morza (uwaga! trzeba uważnie czytać oferty, bo w wielu miejscach zamiast plaży jest wejście do morza po drabince- wynika to z położenia Sarandy na skałach). My wybraliśmy hotel położony nieco dalej od głównej promenady, za to z własną (żwirowo-kamienistą) plażą, leżakami i świętym spokojem.
Główna plaża Sarandy o poranku. Co ciekawe, kąpać się tutaj można w towarzystwie bliżej niekreślonych starożytnych ruin. W tle po lewej widać port.
Ta sama główna plaża w ujęciu wieczornym. Dzieci mają tutaj plac zabaw, a na dorosłych czekają bary z ostrym oświetleniem i dudniącą muzyką.
Fascynujący widok trzech pokoleń na jednej ławeczce. Pani w czerni to modelowy przykład lekko przerażającej albańskiej staruszki-wdowy spowitej w czerń.
A tu już główna promenada, na której jak we wszystkich kurortach świata oferowane są przecudnej urody magnesy, szklane kule, pocztówki i rękodzieło.
Skoro jest morze, to i marina z motorówkami też musi być.
Uliczka prowadząca z promenady do wyżej położonych ulic.
A tu już widok na morze między hotelami. W takich miejscach nie ma plaży, do wody prowadzi jedynie drabinka.
Tu z kolei mamy stary port wojskowy znajdujący się spory kawałek za centrum. Widok nieszczególny, ale warto tu zajrzeć, jeśli ma się ochotę na świeżą smażoną rybę, bo obecnie przybijają tutaj kutry rybackie zaopatrujące położone w porcie knajpki.
A tak wyglądał "nasz" kawałek morza i plaży z idealnym widokiem na Korfu.
W Sarandzie zabudowany jest prawie każdy skrawek morza, nad którym da się postawić hotel.
Kamieniste podłoże to minus, za to krystalicznie czysta woda to ogromny plus tutejszych plaż.
Uwaga na niespodzianki! W wodzie aż roi się od jeżowców, dlatego koniecznie trzeba mieć odpowiednie obuwie.
Kolejne warstwy tego miejskiego tortu to ulice, na których znaleźć można niewielkie sklepy, pojedyncze knajpki i kolejne tysiąc hotelików. Jeszcze dalej od morza widać "Albanię w budowie", czyli mnóstwo szkieletów mniejszych i większych domów. Zapewne będą to domy prywatne, bo tak daleko od morza pensjonaty raczej nie będą miały racji bytu. Wszystko to sprawia wrażenie dosyć chaotyczne, zarówno pod względem rozmieszczenia, jak i fantazji architektonicznej. Rozmaite daszki, przybudówki, elementy folklorystyczne, komunistyczne blokowiska i szklano-nowoczesne bryły w rozmaitych kolorach składają się na tutejszy krajobraz, przetykany gdzieniegdzie śródziemnomorską roślinnością.
Saranda to niestety dużo betonu i blokowisk.
Tutaj też coś powstaje. Na balkonie trzeciego piętra siedzi sobie wielka maskotka, to chyba jakiś lokalny zwyczaj, bo wiele razy widzieliśmy tego typu ozdoby na budowach. (Edit: Rezydentka Ela, której bardzo dziękujemy, wzbogaciła naszą wiedzę o informację, że te maskotki to talizmany na szczęście, czasami występujące także w towarzystwie czosnku lub symbolu "oka proroka")
Uwagę zwraca urocza konstrukcja na dachu- podobno podpora na winorośle, winorośli jednak nie stwierdziliśmy.
Takie połączenie zamieszkanego budynku z wiecznie niedokończoną budową to też nierzadki widok.
A tutaj to nawet ciężko stwierdzić, co architekt miał na myśli. Zapewne miało być klasycznie i szlachetnie.
Z kolei przy głównej drodze rosną nowoczesne apartamentowce...
... kolejne apartamentowce też już są w budowie...
... ale jak widać nic nie zmienia się w klasycznych albańskich rozwiązaniach organizacyjnych.
Wyższa warstwa miasta jest mniej reprezentacyjna, a bardziej użytkowa.
Niektórzy mają do domu naprawdę bardzo pod górkę!
Pośród tych wszystkich budowli wypatrzyć można świątynie różnych religii, które współistnieją w Albanii zupełnie bezkonfliktowo. Kościół katolicki znajdziemy w okolicach portu, prawosławny przy samej promenadzie, a meczet dwie przecznice dalej. Również na lokalnym cmentarzu groby osób różnych wyznań ulokowane są tuż koło siebie, i to pomimo dużej ilości umieszczanych na nich symboli religijnych. A skoro już jesteśmy przy religiach, to warto wspomnieć, że nazwa miasta "Saranda" pochodzi od greckiego "Áyii Saránda" lub włoskiego "Santi Quaranta", czyli "czterdziestu świętych"- określenia nadanego rzymskim legionistom z IV wieku, którzy odmówili złożenie ofiary pogańskim bogom, przez co skazano ich na męczeńską śmierć. Zresztą Saranda miała w swoich dziejach różne dramatyczne momenty- w samym tylko XX wieku dwukrotnie wchodziła w skład Grecji, była okupowana przez Włochów, później przez włoskich faszystów, a w momencie ich wycofywania się prawie doszczętnie spłonęła.
Kościół zielonoświątkowców podświetlony nieco upiornym fioletem.
Meczet wśród blokowiska.
Zadbana cerkiew wyglądająca na niedawno wybudowaną.
Jak widać, na cmentarzu naprawdę wszyscy są równi, niezależnie od wyznawanej za życia religii.
Obowiązuje styl "na bogato".
Właściwie to raczej styl "na bardzo bogato".
Niektórzy mają swoje własne umeblowane altany (na zdjęciu tego nie widać, ale na suficie tej budowli namalowane jest niebo z tłuściutkimi cherubinkami).
Wróćmy jednak do atrakcji Sarandy. Poza plażami niestety nie ma ich w mieście zbyt wiele. Za cel spaceru można jednak obrać starożytne ruiny znajdujące się w samym centrum miasta, na wysokości promenady, jakieś dwie-trzy przecznice wyżej. Łatwo odnaleźć to miejsce kiedy szuka się głównej trasy prowadzącej np. do Ksamilu lub Butrintu.
To jest najważniejsze drzewo w mieście, bo służy za punkt orientacyjny. Obok niego znajduje się początkowy przystanek autobusów, a dalej po prawej lokalne targowisko.
Idąc trasą autobusu natrafiamy na ruiny synagogi/ bazyliki, cysterny (tyle wynika z opisu).
Ruiny wyglądają tak i pewnie gdyby były lepiej wyeksponowane i opisane, mogłyby stanowić niezłą atrakcję.
Kilka kroków dalej natrafiamy na główny miejski park z fontannami i przyjemną dla oka roślinnością.
Natomiast najciekawszym punktem w okolicy jest bez dwóch zdań górujący nad miastem zamek Lëkurësi, a właściwie to, co z niego pozostało. Można tam dostać się taksówką lub busikami organizowanymi przez hotele w ramach "wieczorów albańskich", my jednak postanowiliśmy urządzić sobie pieszą wycieczkę. Gorąco namawiamy Was do tego samego, bo co prawda 1,5 godzinny spacer pod górę w palącym słońcu to pewne wyzwanie, ale po drodze zobaczyć można dużo ciekawych rzeczy, a przepiękne widoki na pasmo gór rozciągających się za Sarandą rekompensują trud wycieczki.
Tak, właśnie tam na górę się wybieramy. Trasa pieszo w jedną stronę od głównej plaży to około 1,5 godziny spokojnym tempem.
Początkowo trasa wiedzie sarandzką "main street", przy której spotkać można lokalne wariacje na temat sklepów znanych marek- tutaj albański "Bulgari"....
... a tutaj "A&M", zapewne tylko przypadkiem kropka w kropkę przypominające logo "H&M".
Kolejna lokalna tradycja zaobserwowana po drodze- barania czaszka z rogami powieszona na budowie. Talizman na szczęście?
I jeszcze jeden ciekawy element, pomnik na cmentarzu poległych lokalnych partyzantów. Cmentarz zadbany, a pomnik odmalowany, pomimo niezbyt obecnie chodliwych czerwonych gwiazd.
Z głównej drogi skręcamy do zamku na wysokości tego drogowskazu. Naprawdę nie da się zgubić.
Tutaj droga zdecydowanie zwiększa kąt nachylenia. Ale nie rezygnujemy!
Już po chwili nasza wytrwałość zostaje nagrodzona takimi widokami.
Mieszkańcy mają różne pomysły na elementy ozdobne. Tutaj ktoś nie mógł się zdecydować, czy woli kamienne lwy, czy metalowe gryfy.
Po obu stronach drogi mamy dużo różnej maści krzaczorów. Uwaga, podobno czają się w nich rozmaite niesympatyczne stworzenia, z jadowitymi wężami na czele!
Juhuu, wreszcie na horyzoncie pojawia się cel wyprawy!
Zamek Lëkurësi zbudowany był w roku 1537 za czasów sułtana Sulejmana Wielkiego, który ostrzył sobie zęby na grecką wyspę Korfu, w związku z czym potrzebował kontroli nad portem w Sarandzie i drogą prowadzącą na południe do Butrintu. Stojąca na wzgórzu warownia była w tym celu idealna. Dziś w samym zamku niewiele można się dowiedzieć o jego przeszłości, jednak wygląda na to, że jego świetność zakończyła się w XVIII wieku i od tamtego czasu funkcjonuje jako częściowa. Obecnie znajduje się tam restauracja, jak wielki było jednak nasze zaskoczenie, gdy okazało się, że wypić możemy tam jedynie kawę, inne napoje i potrawy serwowane są tylko podczas zamawianych imprez :( Nic to, widoki z góry zrekompensowały nam zawód kulinarny.
Wejście na teren zamku wygląda bardzo zachęcająco.
Wyraźnie widać, że baszta została częściowo odbudowana.
Tak dawne baszty prezentują się od środka. Jasnym jest, że to nie mury są obecnie największą atrakcją obiektu.
Największą atrakcją jest tutaj widok- na Sarandę....
... na Ksamil...
... i na Korfu. Tutaj dodatkowo widać, jak nad wyspą formuje się burza.
Jak to w Albanii, nie może tutaj również zabraknąć charakterystycznych okrągłych bunkrów.
Mało malowniczy bunkier na bardzo malowniczym tle.
W okolicy zamku odkryliśmy jeszcze jedne ruiny, niestety bez jakiegokolwiek opisu.
Pokazane przez nas zdjęcia na pewno pozwoliły Wam już wysnuć własne wnioski co do tego, czy Saranda nazwana może być turystycznym rajem. Moim zdaniem miasteczko na pewno nie może rywalizować z tureckimi czy włoskimi kurortami, ale świetnie nadaje się na dla osób, które albo chcą spędzić tanie wakacje nie ruszając się z plażowego leżaka, albo dla osób, które urządzą sobie tutaj bazę wypadową do okolicznych albańskich i greckich atrakcji. My na plażowych leżakach wytrzymaliśmy jeden dzień.... ale tydzień spędzony na eksplorowaniu okolicy wspominamy całkiem miło, o czym pisać będziemy już niedługo w naszych albańskich postach. Do usłyszenia!
Komentarze
Prześlij komentarz